Choć od pierwszego wydania minęło blisko 40 lat, „Wyjście z cienia” jest bardziej aktualne, niż można sądzić. Zwłaszcza w czasach ogłupienia ludzi przez telewizję, polityków i fałszywych „ekspertów”…
Każdy myślący człowiek powinien przypomnieć sobie to dzieło – a wówczas manipulacje, które dzieją się dookoła (a raczej – są celowo „dziane”) staną się aż nazbyt oczywiste…
Przypomnijmy kilka fragmentów:
– Pamiętam, jak stawiali te wieżyczki… Kapsy kierowały robotą, a jak wieżyczka była gotowa, toran przywoził agregat laserowy. Ludzie nie wiedzieli, co to będzie. Pytali jeden drugiego, domyślali się… Wszystko to razem nazywało się „system bezpieczeństwa” i nikt nie spodziewał się, co z tego wyniknie. Ludzie byli wyczuleni na bezpieczeństwo. Inwazja napędziła strachu, każdy ufał Proksom, bo gwarantowali bezpieczeństwo. A oni zrobili granice. Dali plany, kazali postawić. Myśleliśmy, że to na Elgomajów, ale to było na nas.
– Dlaczego to zrobili? – spytał Tim, gdy staruszek przerwał na chwilę opowieść.
– Żeby nas podzielić. Na małe kawałki, każdy osobno. Łatwiej kontrolować i ograniczać. Cywilizację można budować tylko wysiłkiem wielkich społeczności, współpracą, wymianą informacji. Chcieli nas zatrzymać, zastopować. Cofnęli nas nawet. Teraz to już na pewno jesteśmy gorsi od nich.
– Chyba… zawsze nas przewyższali? – zauważył Tim.
– Może trochę. Ale nie tak bardzo. A teraz to już na pewno nad nami górują. Rozbroili nas, bo oni nas bronią. Zlikwidowali badania kosmiczne, bo oni i tak więcej wiedzą o Kosmosie, niż my zdołalibyśmy się dowiedzieć. Nie pozwalają rozwijać nauki, poza wyznaczonymi dziedzinami. Pokawałkowali ludzkość, rozmieścili równomiernie na wszystkich lądach… Na oko, same stąd korzyści… Okazało się, że daleko do przeludnienia i klęski głodu, jeśli się wykorzysta wszystkie obszary, leżące dotąd odłogiem i niezamieszkane… Na zbrojenia się nie wydaje, na kosmos. Rozwija się rolnictwo, produkcję dla ludzi. Nikt nie głoduje.
– Więc jak to jest, dziadku, naprawdę z tymi Proksami: dobrzy są czy źli? – wtrącił Nik.
Greg milczał i uśmiechał się, patrząc na swoją dłoń. Usiadła na niej pszczoła, obładowana kwiatowym pyłkiem. Wędrowała teraz wzdłuż chudego palca, próbując poderwać się do lotu. Starzec pstryknął palcami, pszczoła bzyknęła i uniosła się w górę, szybując w stronę pasieki.
– Jacy są?… Ani dobrzy, ani źli. Są sprytni po prostu – powiedział bartnik. Czy wiecie, co robię, by moje pszczółki chciały produkować dużo miodu? Zabieram im ten miód, wyjmuję z ula pełne plastry i wstawiam puste. Ułatwiam pszczołom ich pracę. Dostają gotowe plastry, z pustymi komórkami do zapełnienia. A na zimę daję im cukier zamiast miodu, który zabrałem. Opiekuję się nimi, osłaniam ule przed mrozem, tępię szkodniki. A kiedy się pszczoły wyroją, osadzam nowy rój w przygotowanym ulu, nawet miodu im daję trochę na początek. Jak myślicie, czy jestem dla nich dobry, czy zły?
Greg uśmiechnął się. Zmarszczki na jego policzkach koło ust układały się w ironiczny grymas.
– Tak, tak… – powiedział powoli. – One pracują, a ja ich bronię. Służę moimi możliwościami i wiedzą. Czasem mnie któraś użądli, ale nie gniewam się o to na pozostałe. Co one o mnie myślą? Nawet nie bardzo mnie to interesuje. Ważne, że robią dla mnie miód. Lubię je, nie krzywdzę – bo byłoby to wbrew moim interesom! A one wiedzą, że nie ma na mnie sposobu. Żal im może tego miodu, ale cóż mogą zrobić? Muszą płacić za to, co robię dla nich! Mam siatkę na twarzy, gdy podbieram miód. Bronią go trochę, ale i tak im zabiorę. Każdy rój broni tylko swojego ula, nic go nie obchodzi, że właśnie okradłem sąsiadów! Mnie zależy na miodzie, więc nie pozwoliłbym pszczołom, by sobie podróżowały z ula do ula, politykowały przeciwko mnie, wymyślały nowe rodzaje jadu przeciw wrogom, robiły jakieś pszczele wynalazki… Nie patrzyłbym zbyt przychylnie na prowadzone przez nie badania naukowe – chyba że dotyczyłyby produkcji miodu albo wychowania młodych pszczółek. Nie pozwoliłbym na nadmierny wzrost ilości trutni. Wyrzucałbym trutnie z ula, gdyby pszczoły same tego nie robiły! A już na pewno nie pozwoliłbym badać moich obyczajów i słabostek, mojej anatomii i fizjologii. Po co im to wiedzieć?
– Ale, gdyby tak wszystkie, solidarnie… – powiedział Filip.
– Pewnie, pewnie… Mogłyby mnie zakłuć żądłami, gdy śpię. Ale takie mądre jeszcze nie są!
– Czy wiecie, co robi pszczelarz, by schwytać rój, który wyroił się z ula? – ciągnął bartnik. – Otóż trzeba rój zmusić, by osiadł na gałęzi. Pszczelarz zwykle pryska wodą na lecącą gromadę pszczół. One myślą, że pada deszcz. Deszcz jest dla pszczół niebezpieczny. Mokre skrzydełka uniemożliwiają lot. Zagrożony nieprawdziwym deszczem rój zbija się ciasno, tworząc gruszkowaty kłąb, i zawisa na gałęzi. Wtedy pszczelarz – ten sam, który deszcz wywołał – ratuje pszczółki przed zmoknięciem: odcina gałązkę z rojem, podstawiając pod nią worek. A potem osiedla rój w wygodnym, przygotowanym ulu. Pszczoły, wdzięczne za pomoc, ochoczo przystępują do dzieła, a potem chcąc nie chcąc, dzielą się z bartnikiem pożytkami ze swej pracy…
– …i tak trzyma się świetnie – powiedział Filip. – Odkąd go pamiętam, wygląda tak samo. Pewnie używa pszczelego mleczka.
– To pszczoły robią i mleczko? – zdziwił się Tim.
– Tak się nazywa substancja do karmienia larw. Wyrastają z nich potem pszczele matki, przywódczynie rojów – wyjaśnił Filip. – A z innych, karmionych przetworami z pyłku kwiatowego, powstają zwykle robotnice.
Wracając, Tim milczał i rozważał to, co usłyszał. Porównywał te nowe wiadomości ze wszystkim, co słyszał dotychczas o ludziach i Proksach. Pomyślał, że to, co wiedział ze szkoły, z książek, gazet, telewizji – tak sielankowe, proste, jednoznaczne, było jakby tym pyłkiem i nektarem, którym karmione pszczółki miały wyrosnąć na dzielne, pracowite robotnice, zbierające miód dla mądrego bartnika…
(…)
Tim zaczynał rozumieć, dlaczego tutaj ludzie myślą inaczej niż w mieście, dostrzegają coś jeszcze poza wybranym zestawem informacji podawanych w szkole, w telewizji, w gazetach… Z pszczelej larwy można wyhodować królową, trutnia albo pracowitą, zdyscyplinowaną zbieraczkę miodu. Wszystko zależy od sposobu karmienia.
Nie dziwię się im. Każdy musi dbać o swoje stanowisko, o własne życie prywatne… My też wreszcie chadzamy na kompromisy, byle mieć spokój. Tylko spokój jest czymś osiągalnym w naszej sytuacji.
„Zwykłe, codzienne, konformistyczne gadanie” – pomyślał Stawczak. Słowa rozmówcy bębniły mu w uszach, lecz ich treść, jeśli nawet istniała, przestała docierać do mózgu. Wiadomo: każdy mówi tak samo, usprawiedliwia własne wygodnictwo, uwypuklając ponad wszystko owo przekonanie o bezsilności i bezsensie wszelkiego przeciwdziałania. Stawczak znał to doskonale. Tak samo mówiło się podczas nieoficjalnych posiedzeń w jego instytucie: nie ma rady, tak trzeba, bo cóż można zrobić przeciwko Proksom, jeśli nie wiadomo nawet, jacy oni są, jak wyglądają, jak funkcjonują ich organizmy – nie mówiąc już o tym, że nie wiadomo także, jak i czym oni myślą, co czują i w ogóle, jakie są ich prawdziwe cele, rzeczywiste zamiary…
Takie gadanie zawsze drażniło Stawczaka. Wydawać by się mogło, że ci wszyscy
wykształceni i myślący ludzie pogłupieli nagle i oślepli, gdy mowa o Proksach.– Wszystko zaczęło się od wielkiego bluffu, a potem przez cały czas oszukiwano nas bezczelnie, choć trzeba przyznać, skutecznie. Niestety, tylko nieliczni z nas zdają sobie z tego sprawę. Inni tak przywykli do obecnego stanu, że nie zdołasz ich przekonać, choćby najbardziej wyszukanymi argumentami. A jeszcze inni – choć wiedzą, jaka jest prawda, nie pozwolą jej głosić, bo byłoby to sprzeczne z ich aktualnymi interesami.
źródło: Janusz Zajdel, „Wyjście z cienia”
Chcesz więcej? Zamów w ulubionej księgarni:
Dodaj komentarz