Dobrze zorganizowane e-firmy umiejętnie korzystają z dobrodziejstw telepracy, outsourcingu, outtaskingu czy freelanceringu. Czyli wszystkich tych „wynalazków”, które pozwalają przesunąć ciężar utrzymania infrastruktury (a więc i pracowników) poza główny obszar zmartwień pracodawcy. Nieumiejętne zastosowanie tych narzędzi, z telepracą na czele, może wszak przysporzyć konkretnych strat i… bólu głowy.
Dla jasności: telepraca to wynalazek rewolucyjny, a ja jestem jej wielkim entuzjastą i propagatorem. Nie daj się zatem zwieść tytułowi, że to róża złożona z samych kolców. Piewców tej formy aktywności są jednak tysiące, dlatego – z całą miłością dla telepracy – postanowiłem dziś skupić się na jej mrocznych obszarach.
Dlaczego? Odpowiem Staffem:
Różom, co cały rok wiernie
Kwitną i słodycz ślą woni,
Obwiązujemy lnem ciernie,
By nie raniły nam dłoni.
A telepraca – jeśli zapomnimy o lnie i cierniach – ranić potrafi do krwi, zwłaszcza tych, którzy bezrefleksyjnie rzucą się w jej wir, ślepy a wciągający…
W czym problem? – zapytasz. – Przecież telepraca dzięki swoim niewątpliwym zaletom jest coraz modniejsza tak wśród pracowników, jak pracodawców!
To fakt; wystarczy przypomnieć najważniejsze plusy tej formy działania:
- Korzyści ekonomiczne dla pracodawcy. Bo nie musi tworzyć i utrzymywać fizycznego miejsca pracy z całą niezbędną infrastrukturą. Bo może współpracować z ludźmi odległymi geograficznie, bez konieczności ich podróży do i z miejsca pracy. Bo łatwiej może wprowadzić wynagrodzenie proefektywnościowe. Bo (to ciekawostka!) oszczędza na zwolnieniach lekarskich. I tak dalej.
- Korzyści dla pracownika. Bo nie musi godziny (a nierzadko i dwóch!) dziennie (250-500 godzin rocznie!) spędzać w korkach w drodze do i z pracy. Bo pracując we własnym domu poza czujnym okiem szefa i kolegów spada poziom stresu. Bo może znacznie elastyczniej gospodarować swoim czasem (trzeba odebrać dziecko z karate czy zebrania młodzieżówki lewo- albo prawicowej? proszę bardzo – u nikogo nie musisz się zwalniać czy szukać zastępstwa).
- Korzyści dla państwa. Bo redukcja kosztów i zwiększenie efektywności w poszczególnych firmach wpływa na ogólny wzrost gospodarczy. Bo bardziej komfortowe warunki pracy wpływają na wyższy poziom dobrobytu i szczęścia. Bo dzięki uniezależnieniu od miejsca, telepraca może „dotrzeć” nawet w obszary wysokiego bezrobocia, wpływając na obniżenie jego poziomu. Bo mniej pracowników dojeżdżających do firm to mniejsze zakorkowanie i zanieczyszczenie miast.
I tak dalej.
Wszystko to piękne w teorii i założeniach. Praktyka, jak to praktyka, z teorią lubi się jednak rozmijać niczym polskie pociągi z rozkładem jazdy w sezonie zimowym. Pomińmy jednak naturalne ograniczenia telepracy (jak choćby niemożność jej wdrożenia w pewnych obszarach czy branżach, wymagających bezpośredniej obecności pracownika) oraz kwestie formalno-techniczne (np. konieczność zorganizowania przez pracodawcę miejsca telepracy zgodnie z wymogami prawa oraz z zachowaniem zasad bhp). Skupmy się natomiast na kwestiach, na które wpływ mają głównie sami telepracownicy – uświadomienie najczęstszych obszarów ryzyka pozwoli lepiej ich unikać i skuteczniej rozwiązywać problemy.
Na myśli mam oczywiście aspekty społeczne i psychologiczne telepracy, które stanowią najsłabsze chyba ogniwo w łańcuchu elementów. Co ważne, mówię o nich nie z pozycji teoretyka telepracy (którym nie jestem), lecz jako… ofiara niemal wszystkich z tych dołków, które – pracując zdalnie od blisko ośmiu lat – zaliczałem sukcesywnie z zawziętością piłeczki golfowej wytrawnego gracza. Ufam, że doświadczenia, którymi się podzielę, pozwolą Ci uniknąć powtórzenia wpadek, których sam nie uniknąłem.
Zatarcie granic między pracą a „privem”. Wydaje się oczywiste? I jest! W końcu przecież na tym polega telepraca, że to ja sam decyduję, kiedy skończę śniadanie i zasiądę do pracy. Oraz kiedy skończę pracować i pójdę do łóżka. Ta wolność wyboru, podobnie jak w jednej z popularnych sieci restauracji, powoduje wszak, że na twoim talerzu często ląduje tak egzotyczna mieszanka zwykłych potraw, że później już tylko ból brzucha…
Jeśli choć przez chwilę pracowałeś w domu, zapewne znasz ten scenariusz:
> późna pobudka,
> leniwe zbieranie się do życia i poranna toaleta,
> spacer z psiakiem (lub – jeśli ktoś woli – odwiezienie dzieciaka do przedszkola),
> rozmowa z sąsiadem,
> niespieszne (albo właśnie pospieszne) śniadanie przy gazecie lub przed telewizorem,
> uruchomienie komputera,
> sprawdzenie poczty (oczywiście w jednej skrzynce komunikaty prywatne i firmowe),
> zajrzenie na Fejsa,
> odpisanie klientom,
> szybkie „luknięcie” na Allegro, przechodzące w półgodzinne zakupy,
> opracowanie zlecenia dla firmy Y,
> przerwa na obiad, który nieco się przedłużył, bo właśnie rozkręciła się akcja w kolejnym odcinku ulubionego serialu,
> spacer z psiakiem i wypad do pobliskiej Biedronki, względnie Lidla,
> odebranie domniemanego dzieciaka z przedszkola,
> ponowne podejście do komputera (ale z rozbrykanym dzieciakiem lub żoną/mężem na karku, który/a właśnie wrócił/a z normalnej pracy, jakoś nie możesz się skupić…),
> uporządkowanie plików na pulpicie i oczyszczenie dysku (to nie wymaga dużego skupienia),
> próba odzyskania skasowanego właśnie ważnego pliku (no tak… to skupienie jednak mogło się przydać…),
> szybki e-mail do banku w sprawie kredytu, względnie do operatora GSM, który właśnie – nie wiedzieć czemu – znowu zeżarł 10 złotych z Twojego konta,
> powrót do pracy (bo dzieciak zniknął gdzieś na podwórku a żona zapadła się w „K jak Klan”,
> chwila pracy,
> spojrzenie na zegarek (Na Światowida! już 20? Przecież dopiero co jadłem śniadanie!)…
…i nagle okazuje się, że całkiem niewiele udało się przez ten dzień zdziałać.
Tak, wycinając wstawki o dzieciach, żonach i serialach, ja również to przerabiałem i zdarza mi się przerabiać nadal…
Czas – Twój przyjaciel czy wróg? No właśnie: nie dość, że czas telepracownika jakoś dziwnie przecieka między palcami, to jeszcze nie pozwala zamknąć pracy w konkretnych ramach. Idąc do mojej redakcji w TVP, wchodziłem o 10:00, wychodziłem (powiedzmy) o 18:00. Zaczynałem w poniedziałek, kończyłem w piątek. Z rzadka tylko w sobotę czy niedzielę umarł jakiś papież, tudzież na głowy hodowców gołębi zawalił się obciążony śniegiem dach i późnym wieczorem trzeba było pomykać co sił w rowerze aby dodać do serwisu „nowy njus”.
Kiedy jednak zaczęły się testy dostępu zdalnego przez VPN (a rok pański był to zamierzchły, bo 2005), zdarzyło mi się przyłapać na pobudce o 11:00 oraz dezercji sprzed „stacji roboczej” już po 14:00, by jeszcze na chwilę zasiąść o 20:00 i uzupełnić informacje o ważnych dla regionu wydarzeniach.
Przekaz jest prosty: o ile pracownik „jest w pracy”, o tyle telepraca jest w… telepracowniku. Przynajmniej dopóki nie nauczy się zakładać jej kagańca godzinowego: Pracuję do 17 i basta!
W innym razie jak zła mantra powtarzał się będzie scenariusz:
– Kochanie, chodź do łóżka, już wpół do pierwszej…
– Już, skarbie, jeszcze tylko dokończę maila…
Przestroga: telepracoholizm to także choroba, której ofiarą padło niejedno małżeństwo, niejeden związek, niejedna rodzina…
Brak bata. Rozleniwienie – to kolejny wróg, który pożera cenną energię telepracowników. Jedna sprawa to fakt, że skoro nie trzeba zrywać się skoro świt, warto zgrzeszyć i pospać do 10-11… Druga – że brak szefa i bata nad głową to dla większości normalnych ludzi nie tylko zredukowanie stresu, ale w konsekwencji również spadek motywacji. A brak motywacji to gorsza efektywność i jej wszystkie negatywne skutki.
Oderwanie od świata. W teorii telepracy (o której obiecywałem nie mówić…) utarło się sformułowanie „gwiazda socjometryczna” w odniesieniu do osób, które aby żyć, muszą funkcjonować we własnym blasku, byle odbitym od innych osób. Pomylisz się jednak grubo, jeżeli uznasz, że problem dotyczy wyłącznie skrajnych ekstrawertyków, biurowych „kasanowów” czy osób o niskim poczuciu wartości. Oto bowiem każdy tele-Kowalski, zamknięty w czterech własnych ścianach zamiast w biurze z (niekoniecznie lubianymi) kolegami, znacznie częściej będzie zapadał na emocjonalnego globusa (jeśli chcesz, zwij to chandrą, a nawet depresją) niż jego kolega, „stacjonarny Nowak”.
A w chwili domowej nostalgii i spacer z psem w jesiennym parku może się przedłużyć do trzech godzin, a i po butelkę wina łatwiej sięgnąć, gdy w duszy nieraźność się lęgnie…
Jeszcze inna ciemna strona tego medalu to wyobcowanie w środowisku zawodowym/biznesowym. Nie jesteś w teamie = nie trzymasz ręki na pulsie. Omijają cię strategiczne plotki z branży i sąsiednich wszechświatów, decyzje zapadają poza tobą, a rzeczony już „stacjonarny Nowak” – mimo że nic się u niego nie zmieniło – zaczyna przeobrażać się w twojej głowie w żądną krwi, podstępną, zdradziecką i fałszywą bestię, która jest bliżej szefa, więc na pewno bruździ…
Początkową radość z pracy w domu zaczyna pożerać lęgnący się gdzieś w środku niepokój, który – podlany alkoholem i podsycony mniejszą lub większą paranoją, a i nierzadko rosnącą frustracją z powodu mniejszej wydajności – staje się problemem numer jeden, który w „normalnej” pracy pewnie nie miałby racji bytu.
No dobrze, może popadłem nieco w dramaturgię czarnego scenariusza. Jednak kto próbował telepracować niech z ręką na sercu lub wątrobie przyzna sam przed sobą, czy choć raz nie zdarzyło mu się popaść w coś, co mogło być pierwszym zwiastunem tej smutnej wersji wydarzeń…
To tylko kilka z demonów, z którymi zmagać się musi niemal każdy pretendent o wybrankę o imieniu Telepraca. Warto wiedzieć, jak pokonywać te – co tu kryć – dość pospolite trudności. Oto kilka rad przetestowanych na skórze najbliższej, bo własnej:
- Wyraźnie oddziel miejsce Twojej telepracy od miejsca, w którym żyjesz. Choćby nawet rozgraniczenie takie wydawało się śmieszne czy sztuczne (np. czerwona taśma na podłodze wskazująca, gdzie zaczyna się „biuro”; najlepiej oczywiście na telepracę wygospodarować całkowicie osobne pomieszczenie). Takie posunięcie pozwoli zarówno Tobie jak i Twojej rodzinie zachować świadomość, gdzie kończy się „życie”, a zaczyna „praca”.
- Ustal konkretne godziny, w których pracujesz i tylko pracujesz. To zadanie wybitnie trudne, bo przecież z gruntu sprzeczne z ideą telepracy. A jednak: bez umówienia się z samym sobą (i – ewentualnie – z innymi domownikami), że „biuro startuje o 9:00” i pracuje do – powiedzmy – 16:00 (względnie z jakąś godziną przerwy w międzyczasie), wygrywać będzie pokusa, by pospać do 10:00 albo wyrwać się na zakupy o 12:00. Wyraźne ramy czasowe pomogą nie tylko Tobie, ale i osobom, które Cię otaczają.
- Rozważ „eksportowanie” telepracy poza miejsce zamieszkania. Wszak nikt nie powiedział, że telepracownik musi siedzieć w domu! Tzw. gorące biurka, wynajmowane na godziny, gdy musisz się spotkać z klientem w celu omówienia zlecenia, albo wręcz regularne biuro zewnętrzne – to usługi dostępne dziś na każdym kroku. Przy tym wynajęcie niewielkiego biura w centrum większego miasta to koszt, który z powodzeniem może zmieścić się w kilkuset złotych miesięcznie.
Opcjonalnie możesz rozważyć rozwiązanie bardziej kreatywne – wynajęcie jakiejś nietypowej powierzchni, która będzie Twoim zawodowym azylem. Może to być na przykład dzierżawa pomieszczenia użytkowego od spółdzielni czy wspólnoty mieszkaniowej (strych, lokal techniczny, magazyn). Sam ostatnio rozważam jeszcze inne rozwiązanie – dzierżawę działki rekreacyjnej w jednym z ogrodów działkowych w moim mieście i postawienie niedużej altany, w której na spokojnie można będzie usiąść przy laptopie (ważna uwaga: nie wolno przy tym pochwalić się zarządowi ogródków, że przyznana działka służy nam do pracy, bo z założenia powinna ona pełnić wyłącznie funkcje rekreacyjne). - Wprowadź system automotywacji. Brak w pobliżu szefa i innych form „kija” w oczywisty sposób przełoży się na spadek Twojej motywacji. Dlatego warto umieć stawiać sobie wyraźne i dokładnie określone w czasie cele. Ich terminowa realizacja zasłuży na nagrodę (kupisz sobie bilet do kina albo na gokarty, kilogram kremu czekoladowego, a w przypadku większego projektu – może i zagraniczną wycieczkę – co kto lubi). Z kolei niezrealizowanie zadania na czas będzie skutkowało odpowiednio ustalonym wcześniej kosztem (może to być np. 50 zł wpłacone na konto schroniska psiaków ze schroniska albo odmówienie sobie którejś ze zwyczajowych przyjemności).
Założyłem, Drogi Czytelniku, że jesteś e-przedsiębiorcą. Dlaczego więc mówię Ci o cieniach telepracy widzianych przez pryzmat telepracownika? I co to ma wspólnego z Tobą?
Po pierwsze: sam uprawiając e-biznes (zwłaszcza ten na małą skalę) jesteś… swoim własnym telepracownikiem; koniem i woźnicą zarazem. Bardzo prawdopodobne więc, że doświadczyłeś już (a jeśli jeszcze nie – to doświadczysz) przynajmniej części problemów, o których pisałem; powinieneś więc wiedzieć, jak efektywnie i z jak najmniejszymi stratami je rozwiązywać.
Po drugie: być może już jesteś (a może dopiero zostaniesz) tele-szefem, bo dostrzegłeś, że Twój biznes jest bardziej opłacalny, kiedy nie musisz zatrudniać ludzi na stałe. Warto więc pamiętać, że gdzieś po drugiej stronie sieci znajduje się osoba, która dla Ciebie telepracuje. Warto pamiętać też, na jakie problemy może być narażona, aby w razie potrzeby móc ją wesprzeć dla dobra dalszej efektywnej współpracy. (Sam w ostatnim czasie straciłem wysokiej jakości „telezleceniobiorcę”, gdyż zbyt późno dostrzegłem pojawiające się złe znaki).
Puenta tego artykułu jest prosta: niech minusy telepracy nie przesłonią jej plusów. Warunek jest wszak jeden – musimy uprawiać ją mądrze i ze świadomością zagrożeń, na które należy odpowiednio reagować. W innym razie zbytnia beztroska w podejściu do takiej formy współpracy ze zleceniobiorcami może skutkować jej śmiercią. To trochę tak, jak w swobodnym związku dwojga ludzi – niekontrolowany luz może doprowadzić do końca takiego związku, którego największą zaletą – o ironio! – jest właśnie swoboda i brak skrępowania.
Dodaj komentarz