Wiktor, autor bloga „o relacjach, perswazji i szczęściu”, zadał mi kilka pytań natury egzystencjalnej: kim jestem, skąd się wziąłem i… dlaczego nienawidzę telefonów:). Przeczytaj, jeśli chcesz.
Wiktor Jodłowski (WJ): Gdybym zapytał Cię — “kim jesteś?” — to jak byś odpowiedział?
Maciej Dutko (MD): Odpowiedziałbym, że jestem człowiekiem zaskoczonym. Zaskoczonym takim pytaniem. Dziś, w świecie pędzącego i konsumpcyjnego „ja”, rzadko spotyka się bowiem ludzi, którzy zaglądają w Twoje oczy i pytają, kto jest tam, w głębi. No ale ok, spróbuję odpowiedzieć:
- Jestem szczęśliwym właścicielem Ciapy (psiak) – najbardziej pozytywnej istoty na świecie, która każdego dnia daje mi kilkanaście kilogramów czystej miłości i radości
- Jestem przedsiębiorcą borykającym się z bardzo typowym problemem zbyt szybkiego rozwoju własnego biznesu, którego nie umiem jeszcze dobrze przeskalować.
- Jestem też osobą niepotrafiącą (a może niechcącą) fokusować się na jednym celu, planować życia, liczyć budżetu domowego i wstawać wcześnie rano – czyli tego wszystkiego, co – jak mówią „mądre” badania – jest niezbędne dla tzw. człowieka sukcesu
- Jestem półemerytem, który w wieku 30 lat już wiedział, że nie musi niczego, ale za to wszystko może. I który w wieku 35 lat tylko się w tym przekonaniu utwierdza.
- Jestem…
…ale czy to naprawdę ważne kim jestem? Dla Czytelników ciekawsze będzie chyba to, co robię
WJ: A czym się zajmujesz na codzień? W czym jesteś dobry?
MD: O właśnie – to lepsze pytanie! Moje życie to… poprawianie świata. Wiem, wiem – zaraz usłyszę sentencję, według której poprawę świata należy zaczynać od siebie. To też staram się robić.
Od zawsze miałem jednak tendencję do dostrzegania błędów systemowych we wszystkim, co mnie otaczało. Za dzieciaka nie traktowano moich uwag czy sugestii poprawek poważnie, ale już kilka lat później odczułem, że mogę wpływać na rzeczywistość, zmieniając ją na lepsze.
Zaczęło się od wyłapywania błędów językowych w książkach – i tak jeszcze w 1996 roku rozpocząłem coś, czemu później nadałem szyld Korekto.pl, a co dziś jest w mojej ocenie najlepszą (a przynajmniej jedną z najlepszych) firmą edytorską w Polsce. Z kolei w 2007 r. miałem dosyć fatalnej jakości ofert sprzedawców handlujących na Allegro, zacząłem więc świadczyć usługi ich audytowania – od tamtej pory przeprowadziłem ponad 1100 audytów ofert sprzedażowych, a moje Audite.pl jest w zasadzie pierwszą i najbardziej doświadczoną firmą zajmującą się optymalizacją ofert sprzedażowych.
Aby dotrzeć z pomocą i sprawdzonymi rozwiązaniami do maksymalnie dużej grupy odbiorców z czasem zacząłem prowadzić też szkolenia dla e-sprzedawców; wielu z nich udało się osiągnąć spektakularne i imponujące sukcesy (właśnie dzięki wyeliminowaniu wskazanych im błędów i optymalizacji poszczególnych procesów). Dodatkowym narzędziem masowego promowania dobrych praktyk stało się dla mnie pisanie książek – głównie poradników e-biznesowych, z których każdy dostarcza sprawdzone metody zwiększania efektywności.
WJ: Jak trafiłeś tu, gdzie jesteś teraz w życiu? Tak w skrócie.
MD: Może Cię zaskoczę, ale udało mi się to, ponieważ konsekwentnie stosowałem trzy święte dla mnie słowa: „lenistwo”, „egoizm” i „współczucie”. Aby to dobrze zrozumieć, trzeba oderwać się od pospolitego rozumienia każdego z tych wyrazów i pojąć ich głębię.
I tak:
Lenistwo – bo zawsze motywowało mnie do większej efektywności. Już jako dzieciak zauważyłem, że jeśli będę odwlekał odrobienie lekcji do wieczoru, to przez cały dzień będzie mi to ciążyło. Robienie czegoś od razu, postrzegane przez wielu jako niezwykła pracowitość, było i jest dla mnie logicznym skutkiem lenistwa, ponieważ pozwala mieć więcej czasu po wykonaniu zadania. Poza tym z lenistwa wynikała moja tendencja do kreatywności i innowacji – zawsze starałem się usprawniać poszczególne procesy tak, aby zajmowały mniej czasu, pochłaniały mniej kosztów, a zarazem dawały lepsze efekty.
Egoizm – bo zawsze uważałem, że dostanę to, co daję. A że nie lubię dostawać zła, w życiu staram się dawać dobro. Tu pewnie więcej do powiedzenia miałby Kant ze swoim imperatywem kategorycznym, ale równie dobrze zastosowanie ma odwrócenie pospolitego porzekadła: czyń innym to, co i Tobie miłe.
Współczucie – bo żyjąc w ludzkim mrowisku, jakim jest społeczeństwo, jeśli umiemy czuć tylko siebie, swoje „ja”, swoje problemy i swoje potrzeby, bardzo szybko możemy wyjałowieć wewnętrznie, duchowo… Współodczuwając innych ludzi (czy to bliskich, czy klientów) jesteśmy w stanie stwarzać dla nich prawdziwą, a nie tylko „nadmuchiwaną” wartość. Jest to szczególnie widoczne w biznesie: podczas gdy większość przedsiębiorców chce dziś po prostu „sprzedać”, bez poznawania faktycznych potrzeb i problemów klientów, mało kto jest w stanie chcieć zrozumieć klienta, wczuć się w jego potrzeby i tym lepiej na nie odpowiedzieć. A ten, kto to potrafi, wygrywa… bez żadnej specjalnej rywalizacji.
WJ: Wiem, że generalnie niechętnie dzielisz się swoim numerem telefonu i wolisz prowadzić komunikację przez internet (FB, mail itd.). Dlaczego?
MD: Szczerze? Głównie z trzech powodów:
Po pierwsze, telefon w 9,5 na 10 przypadków dzwoni wtedy, kiedy nie mogę lub po prostu nie chcę z nikim rozmawiać. Bo prowadzę właśnie szkolenie. Bo jestem za kierownicą samochodu. Bo odpisuję właśnie na ważnego e-maila. Bo jestem w trakcie audytu albo konsultacji biznesowych, które wymagają skupienia. Bo piszę kolejną książkę i każdy telefon wymusza przerwę w tym procesie, burząc wenę, która może już nie wrócić. I tak dalej.
Po drugie, nie lubię podejmować ważnych decyzji biznesowych synchronicznie (od razu, w trakcie rozmowy), wolę diachronicznie (mieć czas do namysłu, rozważyć „za” i „przeciwy”, zapytać o radę kogoś bliskiego). Rozmowy telefoniczne często skutkują koniecznością szybkich wyborów, a ja już zbyt wiele razy w życiu popełniłem błąd szybkiego wyboru, aby popełniać go ponownie.
Po trzecie, w celach strategicznych. Zauważyłem, że to, co napisane (choćby w formie mailowej) jest święte, a to co powiedziane – ulotne. Sam w natłoku spraw często zapominam o wielu własnych słowach czy zadaniach do wykonania, dlatego w komunikacji preferuję e-mail, do którego zawsze można sięgnąć i sprawdzić, jakie szczegóły ustalono z klientem, pracownikiem czy partnerem biznesowym. Tylko w ciągu ostatniego roku moja zasada „zero telefonów, 100% e-maili” uratowała mnie przed kilkoma nierzetelnymi kontrahentami, którzy próbowali przekonać mnie, że ustalaliśmy inne zasady, niż mi się wydawało. Jeden rzut oka w e-mail wystarczył, by wiedzieć, kto ma rację, a kto z owymi ustaleniami się rozminął.
Z tych właśnie powodów na wizytówkach, papierze firmowym czy stronach WWW nie znajdziesz do mnie telefonu, a nawet jeśli go masz, a zechcesz pogadać o biznesie – to z przyjemnością z Tobą porozmawiam, ale i tak poproszę o e-mailowe podsumowanie i potwierdzenie wszystkich ustnych ustaleń.
Oczywiście brak numeru telefonu na stronie WWW kosztuje mnie utratę części klientów; niekiedy nawet otrzymuję od nich pełne gniewu e-maile z żądaniem podania numeru „bo inaczej pójdą do konkurencji”. Jest to jednak koszt, którego jestem świadom – z pokorą w takich sytuacjach dziękuję za opinię i życzę owocnej współpracy z konkurencją; klienci odchodzą, nie rozumiejąc mojej postawy, no ale przecież nikt nie obiecywał im, że wszystko na świecie uda im się zrozumieć.
WJ: Prowadzisz swoje biznesy na skalę międzynarodową, m.in. w Anglii, więc masz pogląd na co najmniej dwie różne kultury pracy, przedsiębiorczości i życia. Dlatego chciałbym wiedzieć, co sądzisz o emigracji młodych ludzi? Jakie są Twoje obserwacje? Warto, nie warto? Jeśli tak, to dlaczego? Jeśli nie, to też dlaczego?
MD: Wiktor, obawiam się, że jest to pytanie na odrębny i obszerny wywiad, dlatego najchętniej wymigam się od odpowiedzi ;). Musiałbym bowiem odpowiadać albo bardzo długo (a to spowoduje, że Czytelnicy usną…), albo krótko i powierzchownie (a temat emigracji, zwłaszcza biznesowej, jest problemem na tyle głębokim i wielowarstwowym, że powierzchowne podejście dałoby niepełny, a może nawet wypaczony obraz).
Powiem więc może tylko dość ogólnikowo, że faktycznie – miałem okazję widzieć, jak się robi biznes w Kanadzie, jak w USA, w Wielkiej Brytanii, w Zambii czy w Tajlandii – i jedno jest pewne: każdy z tych systemów, oprócz oczywistych minusów, ma całą masę zalet, które mogą przyciągać młodych Polaków. Zwłaszcza dziś, kiedy od kilku lat nasz kraj jest grabiony ekonomicznie przez klikę rządzących przy korycie „prosiaczków”, które najeść się nie mogą, ale skutecznie uprzykrzają prowadzenie uczciwych biznesów przedsiębiorcom.
Im gorsze warunki (głównie administracyjne) w naszym kraju, tym większa fascynacja innymi państwami. Dlatego właśnie rok temu zdecydowałem się przenieść swój biznes do Anglii (część osób pewnie kojarzy mój projekt „Wolny od ZUS”).
WJ: Czytałem w Twojej książce, że napisałeś doktorat. Czy możesz powiedzieć więcej na jego temat?
MD: Stare dzieje – w 2008 r. broniłem rozprawę z zakresu typografii i funkcjonalności stron WWW. Czyli o tym, co jest dobre, a co złe w witrynach internetowych – mówiąc w skrócie. Praca była dość innowacyjna i ciężko było mi przekonać władze uczelni do tego tematu, ponieważ był problem ze znalezieniem promotorów, którzy wiedzieliby w tym zakresie więcej niż ja; ale w końcu dopiąłem swego.
Temat doktoratu jest ciekawy również dlatego, że zdobyte wówczas doświadczenia dziś wykorzystuję w praktyce, prowadząc audyty stron WWW i ofert sprzedażowych. Dzięki temu szybko udało mi się zbudować markę eksperta, który potrafi poprawić ofertę na Allegro tak, że w parę dni jest ona w stanie generować obroty od kilkudziesięciu do kilkuset procent wyższe niż przed poprawą. Ktoś nawet określił mnie niedawno „Doktorem – Oferciarzem” (acz nazwa ta wydaje mi się dość niemarketingowa ).
WJ: Wspominałeś też o niestandardowej opcji zarabiania na raz napisanej pracy naukowej. Czy chciałbyś rozwinąć ten wątek?
Skoro ktoś włożył czas, energię i nerwy w stworzenie pracy licencjackiej czy magisterskiej albo doktorskiej, szkoda, aby rozprawa taka wylądowała po obronie wyłącznie w uczelnianym archiwum czy bibliotece. Oznacza to bowiem dla niej śmierć, a dla jej autora – zapomnienie. A przecież mając np. gotową „magisterkę”, śmiało można zrobić z niej e-booka albo nawet książkę i nie tylko zarabiać na jej sprzedaży, ale przede wszystkim wykorzystać do budowania własnej marki eksperta (no bo skoro napisałem pracę magisterską na dany temat, znak to, że muszę być w nim dobry, prawda?).
O tym, jak stworzyć e-booka albo wydać książkę, którą z dwóch głównych możliwości wybrać, jak sfinansować druk… nie wydając ani złotówki – piszę szczegółowo w „Efekcie tygrysa” (www.efekttygrysa.pl).
(wtrącenie WJ do Czytelnika: TU możesz przeczytać moją recenzję książki Macieja)
WJ: No i pytanie finalne — co zrobisz z resztą tak pięknie rozpoczętego dnia?
MD: O kurczę, toś mnie złapał… W chwili, w której piszę te słowa, jest już 2:53, więc mój plan na najbliższe kilka godzin, to przyjąć pozycję horyzontalną i oddać się pod opiekę Morfeusza
A jutro – kolejny dzień i kolejne wyzwania. Przyznam się w tym miejscu do kolejnej zasady, którą się kieruję: każdego dnia doświadczyć przynajmniej jednej nowej rzeczy; czasami jest to wyjazd do nowego kraju i zwiedzanie nowych miejsc, a czasami po prostu zamówienie pizzy o nowym, nieznanym wcześniej smaku. Jaką nowość „zaliczę” jutro – czas pokaże.
WJ: Dziękuję za rozmowę!
MD: Dziękuję!
Źródło: www.wiktorjodlowski.pl (dostęp: 14.08.2014)
Dodaj komentarz