O ile „Wieśmin” to jakiś usypiacz (no już, nie dąsajcie się; wiem, że wszyscy go kochacie, ale mnie po prostu rozwala bzdurnością fabuły, choć technicznie jest rewelacyjny), o tyle „Drakula” 2020… jest DIABELSKONAŁY!
Co mówicie? Że fabuła jest jeszcze bzdurn…? Ej! Ej! To najlepszy ze wszystkich filmowych „Drakulów”, jakie powstały!
Bo co?…
Po 1. Bo jest autojajo. Nigdy („Wampir bez zębów” z Nielsenem się nie liczy, bo Nielsena dyskwalifikuję za stosowanie nieuczciwej genialności), ale to nigdy Drakul w kinematografii nie miał takiego dystansu do siebie (mimo olbrzymiego ego, bo niby dlaczego ego ma wykluczać autodystans, hę?), jak tu. Oczywiście pod względem jajowania z zębatych w ogólności i tak wygrywają nowozelandzkie wspaniałe „Co robimy w ukryciu” i „Nieustraszeni pogromcy wampirów” Polańskiego, jako dwa najwybitniejsze filmoobrazy o tym gatunku w dziejach; no ale tam nie ma Drakula in carne ed ossa, więc się nie liczą.
Po 2. Tu ciągle coś się dzieje! Nawet statyczne rozmowy Drakula z koleżanką zakonnicą są konstruktem na wskroś intelektualnym i bardziej dynamicznym niż siekanie kolejnych cudołaków przez Wieśmina. Oczywiście rozmowy to z przymrużeniem zęba, ale jednak takie, że widz (a przynajmniej widz Dutko) nieustannie zachodzi w głowę, gdzie można kupić to, co pił (palił?) autor dialogów, ile to kosztuje i czy na pewno nie wymaga preskrypcji vel recepty.
Po 3. Wreszcie: z tym, z czym żaden wcześniejszy „Drakul” (włącznie z „Nosferatu” Murnaua) absolutnie sobie nie radził (czyli z ulogicznieniem wszelkich bzdurek i mitków), „Drakula” najaktywniejszego dziś filmoroba, czyli reż. Netflixa, całkiem zgrabnie zamyka meandry krwiożłopskiej konfabulacji, tworząc z nich autonomiczne i nie do wykolejenia piękne jeziorka koherentnej quasi-logiki. Weźmy: Dlaczego na Drakula odstraszająco działa krzyż, skoro on sam nie wierzy w Boga? O nie! Nie bądźcie zbyt dzieciaccy w pochopnej ripoście, że „nie szkodzi – wystarczy, iż Bóg wierzy w Drakula!”. Nie. Po prostu Drakul w dzieciństwie nawpierdzielał się tylu bojaźliwych chłopów na Wołoszczyźnie, że udzielił mu się ich wbudowany w model strach przed krasnoludem z brodą, a w konsekwencji – przed krucyfiksem. I dziś żadne 2KC nie ukoi tego bólu głowy. Chociaż… nadzieja matką wampirów: przecież wystarczy przejść na dietę z ateistów, a świat znów stanie się piękniejszy [a z krzyży to my latawce robić będziemy – przyp. Dutkonia].
Po n-te: z filmami – jak z dziewczynami: jest cała masa miłych szóstek (skala: 1-10), sporo fajnych siódemek i jak na lekarstwo (choć dziś, w zlekomanizowanym świecie to słaby frazeometaforyzm…) – ósemek. Dziewiątki – statystycznie występują rzadziej niż wojny światowe, a dziesiątki pod kątem frekwencyjności mogą paść się razem z jednorożcami na trawie koloru niebieskiego.
Takoż w historii kinematografii Dutko dał tylko dwie 10-ki („Maratończyk” i „Kłopotliwy człowiek”) i dwie 9-ki („Lokator” Polańskiego i jedyne prawdziwe „To” – choć tu należałoby się raczej 8,7 za zamulanie o 12 minut dłuższe niż wypadało). Nawet genialny „Babadook” czy sympatyczne, choć nieco zbyt amerykanizujące „Siedem dusz” dostały tylko 8 (bo trochę zbyt serio podchodziły do życia i nieżycia). Tymczasem „Drakul” baj Netflix niniejszym otrzymuje soczyste 9! (I kieł wam wszystkim w arterię udową, którzy w swojej dojrzewającej dopiero mądrości dajecie oceny na poziomie 6,2!).
A więc skąd 9 od Dutkonia?
Gdyby to była pierwsza w dziejach wariacja nt. Țepeșa, złapałaby ode mnie co najwyżej mocną 6-kę (dodajmy, że Stoker miałby w tej skali nie więcej niż 5,5, bo oryginalny „Drakula” rozczarowuje immanentną miałkością tak samo, jak „Mein Kampf” – oba dziełka niby oryginalne, ale już u zarania rodzące wrażenie jakby były własnymi plagiatami)…
Wracając: no więc gdyby ten „Drakul” był pierwszym w dziejach, dostałby 6/10. Ale! Jeśli ktoś robi przeróbkę przeróbek i już na dzień dobry [a wiemy, że wampirzy nie lubią dnia] musi uporać się z ziewaniem widzów na sam dźwięk słowa „Drakula”, a mimo to przystępuje do dzieła; jeśli robi je totalnie z jajem, ale! zachowując paradygmatyczną nutkę grozy; jeśli robi je totalnie inaczej, ale! z elementarnym poszanowaniem stereotypu; a do tego kreuje Drakulę – bystrzaka, któremu wszak podupadła w wierze, ale nie chędożąca się ze strachem zakonnica potrafi na moment zawiesić system operacyjny (kapitalnie realizowana najlepsza i najtańsza w każdej sztuce, czy to wyzwolonej, czy – częściej – zniewolonej, zasada kontrastu)…
…noo! To można obejrzeć. Tutaj: www.netflix.com/watch/80997697
PS Aha, aha! I jeszcze jedna przewaga nad „Wieśminem”: ludzie z jajem (a zwłaszcza wampirzy) nie muszą w co pierwszym zdaniu zawierać słowa „przeznaczenie”. Szanuję.
Dodaj komentarz